403, Ty długo będziesz stał na tym przystanku? - czyli refleksje o pracy w komunikacji miejskiej.
Autobus przegubowy w popołudniowym szczycie komunikacyjnym jest niczym wielki samolot pasażerski. Tutaj - podobnie jak w powietrzu - możemy transportować nawet i z 200 osób. Aczkolwiek prędkością odrzutowca nie dysponujemy i na korki nie popatrzymy z lotu ptaka...
Ciężar odpowiedzialności za przewożoną gawiedź jest za to - co oczywiste - niebagatelny, zatem trzeba to zwyczajnie lubić, aby dobrze się w tym czuć. To truizm, ale wszystko wykonuje się inaczej, gdy się to lubi.
Czego można się spodziewać i jak faktycznie wygląda praca na linii? Z całą pewnością nie ma tu rutyny, choć z pozoru niektórym mogłoby tak się wydawać. Każdy dzień jest inny i jest to profesja, gdzie w praktyce zdarza się mnóstwo niespodzianek: a to gigantyczny korek, a to jakaś inscenizacja bitwy, a to niespodziewany bieg w centrum miasta, wyścig lub procesja, a to kolejny, ważki - dla prawidłowej przepustowości ruchu w mieście - remoncik. A może - tym razem - hydrauliczny remanencik? I tak to jest.
Ale co to wszystko oznacza w praktyce? Oczywiście chaos, zmiany trasy i objazdy, a ich konkretny przebieg może zmieniać się niekiedy wręcz z godziny na godzinę. Krótko mówiąc: bez dobrej znajomości miasta, nazw ulic, orientacji w terenie... będzie to stresogenna gehenna wśród zdezorientowanych pasażerów.
A swoją drogą paradoks tej pracy polega na tym, że teoretycznie ciągle przebywa się z ludźmi, a tak naprawdę przez większość czasu można korzystać z uroków przyjemnej samotności. Tajemnicą poliszynela jest tu zaiste fakt, że pasażerowie potrafią być doprawdy bardzo różni. Wychowani świetnym przedwojennym sznytem lub też zupełnie niekoniecznie czy nawet wręcz przeciwnie. To samo skądinąd tyczy wieku. Różnorodność. Od tych najmłodszych, poprzez pijaczków w kryzysie wieku średniego (dla przykładu, choć nie mamy tu na myśli naśladownictwa), aż po zaawansowane wiekowo sędziwe staruszki (dla ustalenia uwagi). Totalny tygiel pełen różności...
Można przewozić zagubioną striptizerkę, zabłąkanego klienta agencji towarzyskiej po suto zakrapianej imprezie, bądź też rozglądających się rozbieganym wzrokiem cudzoziemców bez dwóch słów po polsku. Można też przejechać się z chorą psychicznie białogłową (i nie jest to bynajmniej żadna przenośnia z tą chorobą!) wykrzykującą jakiś bełkot na cały autobus, a za chwilę tłumaczyć innemu nieszczęśnikowi gdzie i jak dojść z przystanku (wszystkie przykłady autentyczne; pełna autopsja, nie domysły). Wozi się również osoby niepełnosprawne, czy też np. mocno schorowane etc.
Profesja kierowcy autobusu miejskiego jest niewątpliwie zajęciem, gdzie możemy liczyć na - bogate i obfite w szczegóły - obserwacje życia społecznego (i to w jego bardzo rozległym i swobodnym rozumieniu). Strzępy konwersacji ludzi docierające do wnętrza kokpitu czy też bunkra (tak osobliwie nazywam kabinę kierowcy) to norma... choć najczęściej bardzo skutecznie zagłusza je radio (jeśli lubi się słuchać w czasie jazdy dużo muzyki, co akurat - taki się składa - nie jest mi obce). Zdarza się też słyszeć kłótnie pomiędzy pasażerami lub też doświadczyć pretensji kapryśnego bufona pod adresem kierowcy albo też komunikacji miejskiej w ogóle (to są interesujące przypadki: oddanych sprawie rewolucjonistów bez jakiegokolwiek posłuchu).
Czasami trafiają się też kursy czarterowe (tak je nazywam). Co to oznacza? Wynajem autobusów: a to trzeba przewieźć weselników z kościoła na miejsce libacji (nie czarujmy się...), a to znowuż przyjdzie przetransportować gromadę dzieci w liczbie 200 z kina do szkoły itd.
Chaos i mnogość wydarzeń też jest temu zajęciu zgoła nieobca. Tu kogoś przypadkiem przytniesz, tu ochlapiesz, tu bilecik, tu intensywniejsze hamowanie... Przez tyle godzin niejednokrotnie nie unikniesz gorszego momentu. Najważniejsza wszakże jest czujność, ale i nie branie - w sposób przesadny - wszystkiego do głowy jak popadnie. Bo inaczej można byłoby zwariować. Po prostu.
Z jakimi jeszcze sytuacjami można się spotkać? Przykładowo: pod kabinę podbiega młody 10 letni chłopczyk i mówi, że nie może „uwolnić" swojego roweru (tzn. że rower mu się zaciął w zabezpieczającym zapięciu). W całą sprawę włącza się też młoda mama pechowego chłopca i również prosi o pomoc. Niestety, ani nikt z pasażerów, ani kierowca, ani (już później) inni kierowcy nie są w stanie uwolnić feralnego rowerku. Sprawę rozwiązuje dopiero interwencja pogotowia technicznego i kontrolowane włamanie - z premedytacją - do rowerowego zapięcia.
Jednakże zanim do tego doszło mama z dzieckiem kursowała po całym mieście przez 3 godziny. W międzyczasie z zapięciem siłowali się kolejni pasażerowie i kierowcy na pętlach. Niemniej na nic zdały się wysiłki rosłych, gibkich chłopów z zapałem, którego nie sposób akurat odmówić... Ostatecznie efekt był jednak mizerny. Cały czas trwało żmudne "załatwianie" pomocy drogą radiową.
Niepozorny rower, a spowodował kilkugodzinny, humorystyczny sajgon, już nie mówiąc nawet o tym, że - w chwili, gdy nieszczęsny pojazd ugrzązł w autobusie i zaczęły się ustawiczne próby wydostania go - zablokowałem na kilka minut cały przystanek, i to w newralgicznym punkcie w centrum miasta. Przez radiotelefon płynęły pytania zdumionych kierowców: "403, Ty długo będziesz stał na tym przystanku?". Pytania, których nie słyszałem, bezskutecznie mocując się z rowerem. Dowiedziałem się o nich dopiero później w zabawnych okolicznościach.
Zasadniczo, jest to praca, która w mocny sposób harmonizuje człowieka z miastem. Sprawia, że jeszcze bardziej oddycha się rytmem aglomeracji i jeszcze mocniej ją rozumie (nawet jeśli brzmi to nazbyt górnolotnie i patetycznie)... Czas biegnie błyskawicznie, zapewne o tyle, o ile się to lubi. Prawdziwa gratka dla zapalonych obserwatorów i autentycznych mieszczuchów. Miasto bowiem codziennie jest niby takie samo, a jednak zupełnie inne, jeżeli tylko wnikliwie przyglądamy się szczegółom. Zresztą już Stachura mówił - skądinąd bardzo celnie - że każda chwila jest ostatnia. Praca w transporcie publicznym to czytanie wielkomiejskich opowieści na żywo i niejako codzienna okazja do sprawdzenia słuszności powyższej maksymy o tychże ostatnich chwilach...
Przy okazji można też załapać się na fajną, "zakładową" wycieczkę np. na Litwę. Trzeba to lubić, wówczas jest to przygodą. Nie mordęgą, a inspiracją. A o to przecież chodzi...
Dawid Horbacz