O przygodach, podmianach, awaryjnych zjazdach z linii...

O przygodach, podmianach, awaryjnych zjazdach z linii...

Białystok. Róg Antoniuka Fabrycznego i Al. Konstytucji 3 maja. Zatłoczony przystanek. Na domiar złego są godziny szczytu. I co się dzieje? Nie mogę ruszyć "Jedenastką" z przystanku. Niesfornym Solarisem. Awaria środkowych drzwi. Na nic zdają się desperackie wysiłki, restarty, oględziny naoczne, nawet pomoc jednego z pasażerów (znajomego z podstawówki, żeby było ciekawiej). Ciekawski tłum zaczyna się tymczasem z lekka niepokoić, by niebawem zamienić się w rozjuszony motłoch. Ale o tym za chwilę...

Sytuację poprawia trochę fakt, że można liczyć na pomoc pogotowia technicznego, wezwanego dość szybko za pośrednictwem łączności radiowej. W porządku: pomoc jest już w drodze. Ale mamy szczyt i dojazd siłą rzeczy musi jeszcze trochę potrwać. W międzyczasie nie pozostaje nic innego jak próbować coś zmienić. Zmagania z drzwiami zostają jednak zakłócone przez rój czy też chór wszechwiedzących i nad wyraz "bystrych" staruszek. A kto wie - może naprawdę któraś z nich kończyła technikum mechaniczne korespondencyjnie?

Wtem podnosi się pretensjonalne larum: - Dlaczego niesprawny autobus w ogóle wyjechał z zajezdni? - Proszę Panią, w trakcie jazdy też się może coś zepsuć (od razu spieszę z ripostą). Bo i taka prawda, przecież w takich sytuacjach decyduje często czynnik zupełnie losowy. Już nie mówiąc nawet o tym, że ledwie godzinę wcześniej wsiadłem do tego autobusu. Zatem halo, jakie rano? A ten co jeździł rano to zdaje się nie musi być przecież jasnowidzem. To oczywiste, lecz... No cóż, nie wytłumaczysz! Nawet nie ma sensu się denerwować. Grunt to nie brać do głowy. W tym fachu tego typu konwersacje to codzienność.

Jak to wszystko się skończyło? Awaryjnym zjazdem z linii z otwartymi drzwiami i odstawieniem autobusu do warsztatu. Sajgon. Ciekawie to zresztą wyglądało: pusty autobus - mijający utęsknione twarze na przystankach - jadący z otwartymi (środkowymi) drzwiami. Jednakże nie było innego wyjścia. Sprawy w swoje ręce przejęła na jakiś czas rezerwa, a potem ja wróciłem na linię innym autobusem. Mercedesem - tym razem, dla odmiany. No nieźle, pomyślałem: wczoraj dwa Many, a dziś Solaris i Mercedes.

O właśnie, cóż za seria! Dzień wcześniej oznaczałem pętlę w Kleosinie - jak dzikie zwierzę - z uwagi na wyciek płynu chłodzącego. Schizofreniczne czerwone kontrolki raz za razem. Rosnący wskaźnik temperatury. Chaos i podnoszenie maski na przystanku przy zdziwionych ludziach. W zasadzie tylnej klapy, a nie maski. Na Wiejskiej, nieopodal Wydziału Pedagogicznego białostockiego uniwerku. Też było wesoło. Finalnie tzw. podmiana autobusu. Czyli przesadzanie pasażerów (i siebie z całym tobołem też - ma się rozumieć) do innego wozu. Wszystko to w ustalonym naprędce miejscu.

Tu zalana pętla, tu drzwi na oścież otwarte... Taka praca, interwencje pogotowia technicznego czasem się zdarzają. Warto przy okazji podziękować tu tym ludziom za ich trud i pomoc. W małej firemce typu "krzak" - chętnie tnącej koszta na maksa - takie coś jak pogotowie techniczne byłoby tylko nieuchwytnym mirażem. Na szczęście spółki komunikacji miejskiej to przy takich przedsiębiorstwach rekiny i molochy z całą rozbudowaną infrastrukturą, bazą i zapleczem i nie ma tu miejsca na taką amatorkę (niby spółki z.o.o., ale tak de facto przyjazne budżetóweczki podlegające pod miasto; przynajmniej tak to wygląda w odczuciu wielu pracowników).

Odbiegamy jednak nieco od tematu... Zdarzają się różne sytuacje. A to autobus nie odpala, a tu zerwał się pasek klinowy, a to w kasowniku wywaliło błąd krytyczny i nie da się w żaden sposób skasować biletu (historie autentyczne, z autopsji). Wtedy z pomocą przychodzi serwis (pogotowie) właśnie. Czasem wystarczy też porada radiowa. Czasem uda się zażegnać kryzys samemu.

Tak było na ulicy Icchoka Malmeda, gdzie mamy do czynienia z bezzatokowym, za to bardzo ruchliwym przystankiem. Oznacza to, że awaria w tym miejscu grozi niezłym paraliżem również dla innych autobusów. Pewnego razu, leniwym i spokojnym wieczorem wjeżdżam tam 14-stką, a za mną dwa duże przegubowce... Nie mieszczą się, jeden stoi na zakręcie (niejako ogonem na ul. Białówny). I zgadnijcie co się stało? No oczywiście, jakżeby inaczej... 1 do 756 (tym razem, bo codziennie inny autobus przecież)! Urwał się drążek hamulca przystankowego... Użyłem go jak setki razy wcześniej. Ale co z tego - nie idzie ruszyć! Restarty, pośpiech, radiotelefon. Zaczynają się nerwy. Z tyłu czekają, bo i co mają zrobić. Pasażerowie spokojnie obserwują całą sytuację. Malmeda w paraliżu! Na szczęście nie na długo. Udało się własnym sumptem zamontować jakoś ten niefortunny, cholerny drążek. Dwie minuty i po sprawie, z dużej chmury mały deszcz. Udało się!

Czy komuś jeszcze wydaje się, że praca w komunikacji miejskiej jest rutynowa i monotonna? Nic bardziej mylnego, to robota pełna przygód. Czasem aż za dużo. Mam nadzieję, że nie będę musiał odbierać porodu na obrotnicy autobusu przegubowego... Już podczas jazdy z patronem trzeba było bowiem wzywać pogotowie do "zaszytego" alkoholika, który - w towarzystwie czteroletniej córki - postanowił zapić... esperal.

 

Dawid Horbacz